Kiedyś chowałem aparat do torby tuż po zachodzie słońca i wracałem do domu. Wydawało mi się, że błękitna godzina totalnie nie nadaje się do robienia zdjęć innych niż nocnego miasta. Jednak oglądając prace wielu fotografów, jak chociażby Wiktora Franko, dostrzegłem, że po zmierzchu potrafią powstać naprawdę niesamowite obrazy. Z tematem zacząłem mierzyć się kilka lat temu. Nie było łatwo, ale doszedłem do wniosku, że zdecydowanie warto próbować. Efekty, które możemy osiągnąć, są naprawdę ciekawe!
Sesja mimo trudności
Niestety pogoda w Polsce jest bardzo kapryśna i nawet jednego dnia możemy mieć piękne słońce, zaraz potem ulewę, wichurę i pełne zachmurzenie. Dzień, który wybrałem na sesję, zapowiadał się świetnie, ale jego końcówka niestety już tak piękna nie była. Trudno — działamy!
Pomysłem na sesję było wykorzystanie bardzo szerokiego pleneru, a duży zalew pięknie odbijał to, co działo się na niebie. Do sesji zaprosiłem Julię Busztę, z którą bardzo często pracuję. Nie dość, że jest świetną modelką, to cenię sobie jej solidność i zaangażowanie. Stylizacja była bardzo prosta: bikini, siateczkowe spodnie i cekinowy, biżuteryjny dodatkowy biustonosz. Nasycone kolory nie wchodziły tu w grę, bo i tak zostałyby zgaszone przez światło.
Podczas takich sesji trzeba działać bardzo szybko. Zerknijcie na zestawienie screenów poniżej: dzieli je zaledwie 10 minut, a różnica w jasności jest potężna! Dlatego planując sesję o błękitnej godzinie, zróbcie wcześniej zdjęcia przed zachodem słońca, bo czasu po zachodzie macie naprawdę mało.
Różne klimaty
Zawsze zależy mi na tym, żeby sesje, które robię, były zróżnicowane: zarówno pod kątem ogniskowych, kadrów jak i światła oraz póz. Tu nie mieliśmy dużego pola manewru na zmianę miejsc, ale nie chciałem finalnie przywieźć tylko 5-6 zdjęć. Pierwsze zdjęcia zrobiliśmy przy świetle naturalnym. Było bardzo chłodne, delikatne i idealnie zgrało się z niebem i wodą. Mocno operowałem tu też zoomem, jak i kątami, z których fotografowałem Julkę.
Często podczas różnych sesji lubię też zrobić trochę poruszonych, czy nieostrych zdjęć. Takie zdjęcia pojedynczo nie bronią się, ale często widywałem podobne zabiegi w albumach takich fotografów jak Peter Lindbergh, Helmut Newton czy Mario Testino i bardzo mi się to spodobało. Myślę, że jako przebicie i zróżnicowanie materiału wygląda to naprawdę spoko.
Kolejne zdjęcia zrobiliśmy już ze sztucznym światłem — lampą na sankach. Tu użyłem mojej Profoto A1 w wersji do Canona, mimo że fotografowałem Leiką. Lampa bez problemu odpalała, choć oczywiście bez zaawansowanych systemów TTL i HSS, które i tak nie były mi tu potrzebne. Żeby dalej różnicować materiał, postanowiłem wykorzystać dwie techniki. Klasyczną i shutter drag, gdzie flesz mroził modelkę, ale ja ruszając aparatem, wpuszczałem więcej światła zastanego, co z kolei tworzyło efekt ducha. Do takich zdjęć wykorzystuję czas około 1/5 sekundy. Kolejne zdjęcia zrobiłem po prostu, mierząc światło zastane do takiego poziomu, w którym podobała mi się ekspozycja tła, a czas pozwalał na zrobienie nieporuszonych zdjęć. Oba efekty są moim zdaniem naprawdę ok!
Ostatnie zdjęcia zrobiłem przy wykorzystaniu czerwonego filtra. Mogłem użyć zarówno dedykowanego, magnetycznego filtra, ale pod ręką miałem tylko filtry wycięte do rozmiaru palnika lampy. Umieściłem filtr pomiędzy palnikiem a nasadką rozszerzającą błysk, dzięki czemu pierwszy plan po prostu zabarwiłem na czerwono. Bardzo lubię ten efekt i moim zdaniem ostatnie klatki również wyszły świetnie!
Sprzęt: w tym wypadku ważna rzecz
Jestem totalnym fanem zachęcania do fotografowania tym, co mamy aktualnie pod ręką i odłożeniem sprzętu na dalszy plan. To tyczy się głównie prostych sesji plenerowych czy studyjnych, gdzie nie mamy do czynienia z ciężkimi warunkami oświetleniowymi czy fizycznymi. Tu jednak nie da się ukryć, ze warunki łatwe nie były.
Do tej sesji dobrałem zestaw Leica SL2-S i Sigma 28-45 mm f/1.8 DG DN ART, czyli nowość w portfolio japońskiego producenta. Robiąc zdjęcia po ciemku jasny obiektyw to podstawa i mając szkło o jasności f/2.8 czy f/4, te zdjęcia po prostu by nie powstały, bo i tak pracowałem na ISO 3200-6400, co nawet dla SL2-S jest graniczną wartością. Sigma, wypuszczając nowe szkło, wpuściła powiew świeżości na rynek obiektywów, który nie da się ukryć, nie jest zbyt ciekawy. Po sukcesie lustrzankowego 18-35 mm f/1.8 do APS-C, przyszedł czas na pełnoklatkową, bezlusterkową wersję. Miałem z tym obiektywem do czynienia dosłownie przez chwilę, ale zrobił na mnie świetne wrażenie. Solidny, metalowy, ale dobrze wyważony. Oczywiście nie jest tak uniwersalny jak 28-70 mm f/2 Canona, ale jest też znacznie mniejszy, lżejszy i tańszy. Poza tym ciężko porównywać te dwa szkła, skoro dedykowane są do zupełnie różnych systemów. Osobiście jestem wielkim fanem zoomów, dlatego 90% moich zdjęć powstaje przy użyciu wspomnianego Canona i świetnie, że w systemach Leica, Panasonic, Sigma i Sony debiutuje tak jasny, a właściwie najjaśniejszy pełnoklatkowy zoom. Zakres pokrywa podstawowe ogniskowe do szerszych portretów i aż prosi się o kolejny, dłuższy zoom, np. 45-100 mm f/1.8 – to byłoby coś!